Nigdy jeszcze nie uczestniczyłam w badaniach terenowych na
terenie miasta. Etnologiczne wędrówki w poszukiwaniu informatorów kojarzyły mi
się do tej pory z malowniczymi wioskami, łanami zbóż (ewentualnie buraczanymi
polami) skąpanymi w mocnym, letnim słońcu. W Jarocinie jest inaczej, nie znaczy
to jednak, że gorzej. Z informatorami umawiamy się telefonicznie, biegamy po
miasteczku szukając właściwego adresu i właściwie nikt nie podsuwa kolejnych
„punktów zaczepienia”. Mimo to na szczęście eksploracje obywają się bez pustych
przebiegów, a wywiady z hafciarkami i frywolitkarkami są rzeczowe i dostarczają
konkretnych informacji, choć oczywiście nie brakuje przeróżnych „smaczków”.
W czwartek, po zakończonych warsztatach hafciarskich, Gosi i
mnie udało się namierzyć snutkarkę, która o swoich wyrobach nie wyraża się
inaczej, niż „arcydzieła” i że „nie ma kraju na świecie, w którym nie byłoby
jej snutek”. To polska szlachcianka, która haftu golińskiego nauczyła się w
Dęblinie, a jej życiowa historia jest niezwykle bogata – nic dziwnego, pani
Marianna ma ukończone 97 lat (rocznik 1916) i jest jedną z ostatnich żyjących
jarocińskich hafciarek. Oprócz tradycyjnych serwet tworzy także bardziej
nowomodne kompozycje – nagie kobiety, wizerunki sakralne i mitologiczne,
ptaszki, kwiatki, słowem – co dusza zapragnie. W jej mieszkaniu snutki zajmują
każdą płaską powierzchnię – leżą na stołach, szafach, a także w gablotce pod
każdą osobną muszelką czy wazonikiem. Widać, że snutkowa tradycja jest dużo
bardziej bliska ludziom niż choćby podlaskie perebory, które robione były tylko
na pokaz i na zamówienie. A skoro już mowa o pereborach: w porównaniu z
haftowaniem snutki, obsługa krosien była bajecznie prosta...
Fot. K. Szczerbińska, Snująca się snutka, Jarocin
Fot. A. Paprot, Snutka przedwojenna, Golina
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz